Leżały te grube albumy chyba w tzw. „saloniku” w Brodach. Tam, gdzie stał fortepian, na którym za mojej pamięci nikt już nie grywał. Albumy były jak duże tomiska, a każda fotografia w nich gruba, na kartonie o złoconych brzegach, z firmą fotografa wyrytą na wieczną pamiątkę.
Rząd panów z wąsiskami, z brodami, w sztywnych, wysokich, śmiesznych dla moich dziecinnych oczu kołnierzykach. Panie w jakichś falbankach, czepeczkach, poważne, bez uśmiechu, bez wdzięku.
Nie lubiłam tych „sztywnych”, a nieznanych mi „babć”, „cioć” i „wujków”. Nie było nikogo, kto by tych, co odeszli polecił następcom. Leżały tylko grube albumy, smutne w swym zapomnieniu. Znikły z naszego domu chyba wraz z przeprowadzką do Radziechowa w roku 1935.
W mojej dziecinnej pamięci „pętały się” tylko nic nie mówiące nazwiska:
- „Babcia Barniklowa”,
- „Petzowie”.
Dopiero teraz, po wojnie, prosiłam ciocię Albrechtowi z Krakowa, by mi powiedziała jak to było z tymi „Petzami”. Zapisuję za ciocią tablicę genealogiczną rodziny naszej mamusi.
Matką rodu była Julia z domu Herman, z niemieckiej rodziny na Ukrainie. Ojciec Julii był tam dyrektorem cukrowni. Myślę, że po „niemieckości” rodziny pozostał tylko, nawet za naszych dziecinnych czasów, „kuchen” – to jest placek z kruszonką.
Rodzina Petzów pochodziła podobno z Belgii; była to bardzo kulturalna rodzina.
Julia była zamężna trzykrotnie.
Tyle udało mi się dowiedzieć o miłej Julii, o Julii, która musiała być ładna, miła, kobieca, skoro aż trzech mężczyzn przywiązała do siebie! A dziś nawet nie umiem tego powiedzieć, bo albumy nie zdradziły mi same tajemnic rodzinnych.
Ach! I jeszcze jedno „umiejscowienie wspomnienia”: W dzieciństwie „brodzkim” największym dla mnie przeżyciem była jazda do Lwowa, do okulisty. Wstępowaliśmy wtedy zawsze do Cioci Walerci i Cioci Maryńci. Nie wiem na jakiej ulicy mieszkały we Lwowie te dwie starsze panie. Ale dziś notuję rozwiązanie „pokrewieństwa”. A więc:
Waleria – to siostra Jadwigi Gronczewskiej, żony Józefa Petza, która wyszła za mąż za
Michalskiego.
Marynia Gronczewska – siostra Walerii i Jadwigi, niezamężna.
Jeszcze tylko wspominam ich niziutkie pokoiczki pełne czaru i starych cacek i długą, długą ulicę przy której mieszkały.
A jeszcze o Marysi Petzównej – córce Józefa Petza, brata naszej babci Ludwiki: Marysia mieszkała w Warszawie. Wiem, że w okresie międzywojennym uzyskała doktorat z prawa. Pisał o tym „I.K.C.” jako o najmłodszym doktorze. To przy tej okazji chyba usłyszałam uwagę „o wujciu, który jest naczelnym I.K.C.” Nigdy w życiu nie spotkałam się z tą „moją ciocią”, która chyba była niewiele starsza od Ewy. Małżeństwo Petzów było długo bezdzietne, nim urodziła się córeczka.
Urodziłam się w 1913 roku w grudniu w Brodach woj. Tarnopol i wtedy jeszcze żyli oboje moi dziadkowie Andrzejewscy; zamieszkiwali w Romanówce, w domu, którego nigdy nie ujrzałam, bo został zniszczony w czasie pierwszej wojny światowej lub może w czasie wojny bolszewickiej w 1920 roku.
Dziadków tych też nie poznałam nigdy, a moje losy potoczyły się tak, jak mojego ojca i
dzieciństwo spędziłam w najpiękniejszych miastach polskich: w Krakowie, Lwowie i Poznaniu, aby w sierpniu 1926 roku osiąść w Brodach, skończyć tam Państwowe Gimnazjum im. Józefa Korzeniowskiego, podjąć studia prawa na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie i uzyskać magisterium prawa w czerwcu 1936r.
Domem moim rodzinnym był dom dziadków Zdanowskich w Brodach przy ulicy Wały 2 , w którym zresztą przyszłam na świat, a depesza „Wnuczka całuje rączki Dziadkom” została wysłana do Romanówki. Bardzo kochałam ten dom w Brodach. Był biały, pod jasnym dachem z seledynową oszkloną werandą, w której na wewnętrznej ścianie jakaś moja ciocia – babcia wymalowała białego łabędzia wśród szuwarów, który przykuwał moją dziecinną uwagę i wyobraźnię.
Przed domem były klomby i kwiaty, specjalnie piękne w okresie babci Sabiny Blaszke, która przyjechała z „ Rośsi” do dziadzia Józefa Zdanowskiego po śmierci babci Ludwiki z domu Petz. Babcia Sabina była jej kuzynką, która uciekła przed posuwającą się rewolucją rosyjską, ale nie umiem wyjaśnić właściwie skąd przybyła i dokąd odjechała. Przyjechał do niej jakiś młody, duży chłopak i zrobił się rano wielki szum i zamieszanie, bo zginęły jego skarpety. Służąca i babcia biegały zdenerwowane, a ja siedziałam jak mysz pod miotłą, bo właśnie pocięłam wspaniałe grube skarpety na czapki dla lalek. Gdy mój ojciec ożenił się po raz trzeci z koleżanką obu moich matek Karoliną Flunt, babcia ta wyjechała i nigdy kontakt nie był utrzymywany z krewnymi Zdanowskich i Petzów.
Dom stał na dużej posesji, która od frontu była ogrodzona brązowym parkanem, a furtka wychodziła na wprost uliczki, która biegła ku śródmieściu i która nie miała chyba żadnej nazwy. Na lewo od niej zaczyna się zielona aleja Wałów, wzdłuż której rosły olbrzymie drzewa ,dające cień w upały .Nienazwana uliczka na wprost werandy w biegu na śródmieście łączyła się z ulicą Mickiewicza, która prowadziła na tzw. Stare Brody (na lewo), a na prawo biegła wzdłuż Rojekówki oraz terenu koszar do ulicy Złotej, która była reprezentacyjną ulicą wszelkich parad, randek i przy której była słynna księgarnia Westa, zaopatrująca świat brodzki we wszelkie książki. Dom przy ulicy Wały 2 dotykał z prawej pięknego Sądu Okręgowego, który zajmował dużą parcelę aż do przecznicy na Folwarki Wielkie, a na zapleczu ulicę Okopową i cmentarz żydowski, pełen wysokich, starych drzew, bardzo zaniedbany, zarośnięty i opuszczony. Wiosną było na nim zatrzęsienie fiołków. Nawiasem mówiąc ten teren pod Sąd był sprzedany przez moją prababcię Barniklową. Dom od strony Sądu był oddzielony wysokim, białym, ceglanym murem. Teren domu też był rozległy, obejmował duży ogród warzywny, sad i sadek, a od strony ulicy Okopowej, mały dom gospodarczy, stodółkę, stajnię i maglownię, w której stał duży, dębowy magiel. To urządzenie bardzo mnie intrygowało i widać wspomnienia dzieciństwa były tak przyjemne i silne, że gdy opuszczałam Polskę na zawsze zabrałam ze sobą do Nowego Yorku wałek do tarcia, zrobiony przez kowala Dzikiewicza w Romanówce z tego olbrzymiego, dębowego wałka ze starej maglownicy w Brodach. Celnicy bardzo podejrzliwie przyglądali się temu okazowi gospodarstwa domowego, ale że był lity i osmolony , dali spokój.
Najmłodszy syn Jana Andrzejewskiego , młody germanista po studiach w Wiedniu ożenił się z młodziutką panną Maniusią Zdanowską, nauczycielką. Panna była inteligentna, pięknie grała na fortepianie i jeździła na lekcje muzyki do Lwowa. Nie wiem jak bardzo była moja matka uzdolniona i zaawansowana w muzyce, ale też wiem z pewnego listu, który wykradłam mojej kuzynce, że mój ojciec chrzestny - ksiądz misjonarz śp. Kazimierz Andrzejewski był przeciwny temu małżeństwu, panna była za nowoczesna na jego zasady, a już najbardziej dopiekła mu jakaś impreza gimnastyczna Sokoła, w której moja matka ku jego oburzeniu brała „żywy” udział i „wymachiwała nogami”. Jej babcia, moja prababcia primo voto, Petz, sekundo voto Barnikiel była podobno niezmiernie przedsiębiorczą osobą, malutka i fertyczna, doskonale prowadziła swoje interesy, natomiast o pradziadziu Barniklu słyszałam tylko, że był mistrzem cechu kominiarzy. Ta wiadomość doprowadzała mnie do śmiechu i wstyd mi powiedzieć, że musiałam mieć przewrócone w głowie napchanej romansami, bo nie mogłam tego strawić.
Bardziej romantyczną rodziną zdawała się być rodzina Andrzejewskich. W oczach mam z bardzo wczesnych lat w Brodach, obraz pokoju czy saloniku moich rodziców: foteliki na
zakrzywionych nóżkach, jakaś lustrzana lekka konsolka i duży obraz jak Matejki „Skazanie na loch wojewody i obecność kata w czerwieni, opartego na mieczu” Oprócz tego na ścianie wisiały dwa portrety, okrągłej pani w czepeczku z riuszkami i mistrza kominiarskiego, dziadzia Barnikla z ostro sterczącymi wąsami. Prababcia Barniklowa, mimo że nie mówiła dobrze po polsku i była ciągle posądzana że jest Niemką, bardzo przeżywała wszystkie te przymówki, gdyż czuła się Polką, a pochodziła z rodziny holenderskiej. Pamiętam, że dzieci, z którymi bawiłam się na ulicy, śmiały się ze mnie, że jestem Niemką, bo jem słodkie kartofle. Nie umiem tego wytłumaczyć, bo dopiero w Ameryce zetknęłam się ze słodkimi ziemniakami (yam, the root of vine ), które nie są właściwie ziemniakami, tylko korzeniami rośliny. Raz nawet interweniował pradziadzio Petz, brat babci Ludwiki, że nie powinnam biegać po ulicy i bawić się z jakimiś batiarami. Na to odpaliłam „ to nie są żadne batiary, to są bracia mojej koleżanki”. Nawiasem mówiąc, córka tego dziadzia Petza, piękna Jadwiga została żoną Mariana Dąbrowskiego, wydawcy Krakowskiego Ilustrowanego Kuriera Codziennego.
Ojciec mój Tadeusz był oficerem wojsk austriackich i w roku 1920, już w moich wspomnieniach, jest wykładowcą w Korpusie nr. 1 w Krakowie na Łobzowie. Pamiętam doskonale nasze mieszkanie w „pałacyku” Króla Kazimierza, mam przed oczyma głęboką wnękę okna zasłoniętego firanką, koło której stało moje łóżeczko, pamiętam jak biegałam po parku i chlapałam się w jakimś basenie, jak biegałam przez sosnowy lasek na pagórek Rokiczanki, pięknej Żydówki, kochanki królewskiej, a za murem było przedmieście Kazimierz. Biegałam też przez dziury w szpalerze otaczającym front budynku na jakiś stary i zarośnięty cmentarz. Biegałam z pałacyku do przedszkola samotnie, bo moja mama była chora, miała gruźlicę, moja młodsza siostrzyczka Danusia miała operację paluszka u ręki z powodu gruźlicy kości .Biegałam dlatego sama i nikt specjalnie się nade mną nie trząsł, nie pamiętam szczegółów mojego codziennego życia, jedynie pamiętam, że mój tatuś czytał mi przy łóżeczku historie o Indianach, a Old Shatterhand był już wtedy moim przyjacielem.
W rodzinie mojej matki niestety panowała gruźlica, której ofiarą w krótkim czasie stała się i ona. Stąd moje życie pozbawione było jej widoku, bo albo była w sanatoriach, albo nie wiem gdzie, bo nie ma jej w moich wspomnieniach, ani jej podpisu na moich świadectwach szkolnych aż do czasu jej śmierci w roku 1925 w Poznaniu, której byłam świadkiem i pamiętam to do dziś.
Tu zawczasu wtrącę, ale już nie moje wspomnienia, jedynie fakty rodzinne związane z Krakowem, że tu na cmentarzu w roku 1991 został pochowany jedyny brat mojej matki śp. Tadeusz Zdanowski ppułkownik – legionista, który jako młodzieniaszek uciekł do Legionów i że w trakcie różnych ruchów wojskowych spotkał się ze swoim szwagrem, a moim ojcem, który go zaprowiantowal. (Ojciec mój był wtedy oficerem austriackim, a Tadzio legionistą).
Z Krakowa przeniesiono Korpus Kadetów, jako nr. 2 do Lwowa, a z tym faktem i mojego ojca do nas.
To są piękne i wyraźniejsze moje wspomnienia, bo byłam już dużą dziewczynką, uczęszczałam do Sacre’ Coeur do klasy drugiej; był to rok1921. Samotnie zbiegałam z Góry kadeckiej na dół, przez ulicę Kopernika, koło kościoła Marii Magdaleny oraz Politechniki Lwowskiej. Nie pamiętam aby mnie ktokolwiek odprowadzał.. W dalszym ciągu czytałam wszystkie krwawe historie o Indianach, latałam z chłopakami po parku wewnątrz Korpusu i tylko raz pamiętam sylwetkę mojej mamy, gdy odprowadzała mnie do bramy Korpusu, gdzie zawsze stała straż. We wspomnieniach jest tylko lekkim cieniem, stoi czy idzie za mną i usiłuje mi coś wytłumaczyć .Gdy jej nie stało, była z nami ciocia Marynia, starsza, niezamężna siostra mego ojca. Z Korpusu Kadetów nr.2 mój ojciec został przeniesiony do 57 Pułku Piechoty w Poznaniu. Mieszkaliśmy jakiś czas w Kasynie Oficerskim przy ulicy Zwierzynieckiej, a ja uczęszczałam do Gimnazjum Generałowej Zamojskiej. I znowu prawie nie widzę mojej matki. Coś się z nią działo; miałam dwie młodsze siostry oraz malutkiego braciszka Janeczka. Ten Janeczek pewnej nocy w kasynie zmarł na rękach mojej cioci. Ale widać matka po tym powróciła z sanatorium w stanie beznadziejnym, widzę ją umierającą, miała wtedy 32 lata. Ojciec przyprowadził naszą trójkę, kazał uklęknąć koło łóżka. Mama siedziała bardzo blada, ojciec wziął jej rękę i zrobił znak krzyża na naszych głowach. Mama upadła na poduszki. Stałam przy łóżku i patrzyłam w twarz mamy. Oczy się dziwnie obróciły i matka zapadła się w poduszkę. Nie pamiętam czy czułam cokolwiek, ale do dziś to widzę. A po tym był pogrzeb wojskowy. Dużo kwiatów, wojsko, dużo ludzi.
W jesieni tego roku byliśmy z ojcem na grobie mamy; kamienny krzyż z jej fotografią, poniżej tablica o Janeczku; mama umarła w parę miesięcy po śmierci synka, którego bardzo pragnęła.
Grób ten, ładnie otoczony kamiennymi słupkami i łańcuchami, nie doczekał normalnego czasu. Tę część cmentarza wojskowego po roku 1945 przemieniono na cmentarz dla żołnierzy sowieckich.
Ojciec odwiózł nas dziewczynki i ciocię Marynię do domu w Brodach, gdzie mieszkali wtedy: siostra mamy, nauczycielka matematyki ciocia Zuzia – wspaniała osobowość i inteligencja, ułomna na jedną nogę, wkrótce nasza druga matka, bo ojciec ożenił się z nią po jakimś czasie oraz dziadzio Józef, łagodny, spokojny, elegancki starszy pan, którego będę zawsze pamiętać.
I tu w Brodach rozpoczęła się moja młodość i na wakacje wyjazd do Romanówki. Jako mała dziewczynka słuchałam z ciekawością opowiadań cioci Maryni o jej ojcu, a moim dziadku Janie, jakim był uroczym człowiekiem, jak pięknie grał na skrzypcach i jak pomagał ludziom chorym, a specjalnie nadzwyczajnie składał różne złamania, a ludzie sznurem ciągnęli do niego. Dziadzio Jan, powstaniec z 1863 roku, zjawił się na tym terenie od strony Beresteczka zza kordonu. Był synem żołnierza napoleońskiego, osiedlonego w Rosji i wcześnie zupełnie osierociał. Zajął się nim jakiś pan, nazwisko może było podane, ale nie notowałam opowiadań cioci. Dziadek był bardzo zdolny, mógł się kształcić i nawet zaczął studiować medycynę. Ciocia wymieniała znowu nazwiska znamienitych Polaków, którzy tą zdolną i patriotyczną młodzieżą czynnie się opiekowali. Dziadek został zarządcą majątku Romanówka i ożenił się z panną Leontyną Bronowicką, szlachcienką z Łopatynowa, którą jako małą dziewczynkę zniósł z pola bitwy na rękach sam generał Dwernicki. Niestety, generał Dwernicki, który zmarł w 1857 roku w Łopatynowie i został tam pochowany, nie prowadził żadnych operacji wojskowych pod koniec swego życia, dlatego nie bardzo rozumiem uparte wspomnienie mojej cioci, które widocznie dla mojej babci Leontyny było niezwykle cenne, skoro przekazała je córce.
Po mojej maturze pracowałam w czasie wakacji w Towarzystwie Polskiej Szkoły Ludowej, jeździłam w teren i nawiązywaliśmy kontakty z ludnością polską na tych terenach.
Dziadzio Jan miał dwanaścioro dzieci, nie wszystkie żyły dłużej, ale miał w tej czeredzie dwóch synów, najstarszego Kazimierza Józefa, który był moim ojcem chrzestnym i na metryce mego chrztu jest podany jako kanonik tytularny oraz dziekan, a wiem, że umarł w Paranie jako misjonarz w czasie pierwszej wojny światowej. To on łożył na wykształcenie najmłodszego brata Tadeusza. Z żyjących ciotek pamiętam Kazimierę, zamężną z Ukraińcem Andrzejem Antonów, którzy zostali za naszych czasów wywiezieni z córką Linką do Archangielska, gdzie oboje pomarli, a ich córka nie została przez rodzinę odnaleziona, mimo poszukiwań przez Polski Czerwony Krzyż.
Pamiętam najstarszą siostrę ojca, wdowę piękną choć otyłą Helenę Przestrzelską, której córki - nauczycielki Kazimiera i Zofia - były czynne w Armii Krajowej, Kazia Mazurkiewicz zmarła zamęczona wraz ze swym mężem, kierownikiem szkoły przez gestapo, a Zosia zmarła na gruźlicę.
Nasza ukochana ciocia Marynia, która uchowała się do współczesnych czasów, zmarła 1 kwietnia 1968 roku.
Byłam niestety bardzo przemądrzałą dziewczynką, raz powiedziałam do cioci, że ten dziadzio Jan to tylko grał na skrzypcach i składał kości, miał dużo dzieci, ale wcale o nie nie dbał, skoro nie dał na wykształcenie cioci. Ciocia Marynia poświęciła dla swego brata i jego rodziny całe swoje skromne życie, ale równie dobrze zrobiłaby to dla każdego potrzebującego .człowieka
W czasie ostatniej wojny, gdy ruchy ukraińskie działały na tych terenach, ale jeszcze przed przesiedleniem ludności na zachód, Ukraińcy przechowali ciocię „naszą pannę Marynię”, aby jej się jakaś krzywda nie stała. Szperam w „Dzienniku 1920” Izaaka Babla, akurat wszystko kręci się koło Leszniowa, Szczurowic, Grzymałówki, Styru, Brodów, ale linia tych strasznych wspomnień jest tak pokręcona, że bez dużej mapy nie mogę się zorientować w przecież znanym mi terenie, w tych moich dziecinnych stronach, gdzie biegałam wcześnie rano z rodzeństwem i jakąś ciocią przez pola i łąki w dół do ciepłej o tej porze rzeki, gdzie rano w tym samym kierunku tylko przez pewien przełaz szłyśmy z ciocią Marynią do Szczurowic na mszę świętą do drewnianego kościółka, kadzidło uderzająco pachło, a brzydka Binka cudownym głosem śpiewała pieśni poranne, bawiłam się lalkami z kuzynką Janką , spałam na stogu siana, czy zboża po żniwach na polu poza stodołą i patrzyłam ze strachem w stronę pobliskiego cmentarza, który należał już do gminy Szczurowice, na którym w skromnej mogile leżał mój dziadzio Jan, a krzyż drewniany z napisem mówił, że był powstańcem 1863 roku.
O babci Leontynie Andrzejewskiej nie wiem prawie nic, zdaje się, że .była sierotą , dziś intryguje mnie milczenie cioci Maryni na ten temat i co za tym się kryło. Ciocia była niezwykle skromną i dobrą osobą, ale to ona mówiła, że babcia była szlachcianką i śmiała się ze swego dużego „szlacheckiego” nosa. Dziś to jest zupełnie niezrozumiałe, wprost śmieszne i ja słuchając tych wynurzeń łączyłam to w myśli z powiedzeniem znanym mi już z historii „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie” i że to należy ocenić jako jakiś asset znaczenia.
Ojciec jednak śmiał się z tego, nigdy np. nie chciał się nauczyć grać w bridża, a tylko grał w preferansa, bo to bardziej demokratycznie.
Pamiętam z opowiadań cioci Maryni postać panny Leontyny, a może i Leonardy, która była zapewne kochaną „Busią” z książki.
Ciocia z uśmiechem przekazywała mi pewne uwagi, maksymy i nawet dowcipy panny Leontyny: „Czysta koszula i czyste sumienie - nic więcej do szczęścia nie trzeba”. Ksiądz, zbierający datki na kościół, został zgromiony bo zwrócił się do niej „ babko”, „nigdy, babka siedzi pod kościołem, ale matko niech mi ksiądz powie”. Księdzu przedstawia pani domu po kolei dzieci, za każdym dzieckiem ksiądz szepcze „ Łaska Boża”, „Łaska Boża”, ale skoro liczba dzieci przekroczyła sześcioro, ksiądz mruczy „Kara Boża”, „Kara Boża”.
Ciocia wspominała też Nawrockich. Wydaje mi się nawet, że spotkałam we Lwowie młodą pannę Nawrocką w czasie moich studiów, ale ponieważ wtedy nie mieszkałam, tylko dojeżdżałam, nie zadzierzgnęłam bliższej znajomości.
Za moich dziecinnych przyjazdów do Romanówki nie było żadnych śladów dawnych właścicieli, ale żyły jeszcze dwie staruszki, które były związane z dworem, a to Frania i Mania Matuszewskie, mieszkające w domku przy drodze biegnącej na Smarzów. Pamiętam zwłaszcza Franię: miała krucze, kręcone włosy, przysypane siwizną i dwa ukochane koty, które przynosiły jej w darze myszy i żaby z pola, a na nieznajomych mogły się nawet rzucić, jeśli się ktoś nie spodobał .Chodziłam tam na spacery i lubiłam tam wstąpić, bo lubiłam tę panią i jej koty
Ojciec mój z parcelacji majątku też kupił około dwadzieścia mórg ziemi, która była bardzo piaszczysta. Lubił bardzo gospodarować, tylko tam nigdy dłużej nie był, dlatego całe to gospodarstwo było bardzo improwizowane i to były jedyne warunki prymitywne, w których żyłam jako dziecko w czasie wakacji, ale miałam pod dostatkiem świeżego powietrza,
wspaniałych kąpieli w Styrze i czereśni. Od wczesnego rana do wieczora mogłam łazić po drzewach czereśniowych, gwałtem tylko ściągana do pomocy przy myciu naczyń, gdy w czasie żniw dużo ludzi pracowało u „pana majora”
Z budynków nowych była stodoła, gdzie na sianie często spali goście, bo mała chałupka długo istniała zanim ojciec wybudował dom, zdaje się że na miejscu gdzie niegdyś był dom dziadków Andrzejewskich. Dom był wygodny, przewidziano wreszcie i łazienkę, ale nie został wykończony, bo przerwała wszystkie plany wojna 1939 r.
W dniu 2 lipca 1993 minęło 55 lat od poświęcenia nowowybudowanego domu ojca w Romanówce i od mojego ślubu z Marianem Kwaśnickim, inżynierem magistrem Wydziału Lasowego Politechniki Lwowskiej w drewnianym kościółku w Szczurowicach , gdyż dawny kościół został zniszczony w czasie działań wojennych i nie został odbudowany.
Skończyłam prawo, pracowałam w notariacie w Brodach i w Podkamieniu koło Brodów; po wyjściu za mąż wyjechałam do męża do Kołomyji, gdzie przeżyliśmy upadek Polski....
Po powrocie do Brodów, Romanówki i Podkamienia i po osiedleniu się na zachodzie w Bytomiu, nie chciałam dalej kontynuować kariery prawniczej ze względów politycznych.
Pracowałam w Okręgowym Urzędzie Likwidacyjnym w Bytomiu, a po tym w Centrali Aptek Społecznych aż do naszego wyjazdu do Stanów Zjednoczonych A.P. w roku 1962, gdzie żył mój śp. teść Franciszek Kwaśnicki, do którego wyjechała w roku 1949 moja śp. teściowa
Petronela .
Moja przyszłość potoczyła się zupełnie inaczej niż to planowałam, ale i tak wyjątkowo spokojnie.
A więc naprzód była prababcia Barnikiel, jej duży portret na ścianie w jadalni patrzył na małą dziewczynkę. Duża, pełna twarz, czepeczek na głowie, czarna bluzka z białymi koroneczkami koło szyi – robiła wrażenie masywnej i energicznej.
Dlaczego portretu dziadka Barnikla nigdzie nie widziałam, nie wiem – nikt mi nic na ten temat nigdy nie opowiadał, a mnie to wtedy mało interesowało.
Mimo niemieckiego brzmienia nazwiska prababcia Barniklowa była gorącą Polką i, jak mawiano, „przewróciłaby się w grobie gdyby ktoś posądził ją o niemieckość”.
Przypomnijmy, że był to czas panowania cesarza Józefa austriackiego, a Brody miasto we wschodniej Galicji, będącej częścią monarchii austro-węgierskiej, było dużym miastem granicznym o silnie rozwiniętym handlu.
Pradziadkowie Barniklowie prowadzili przedsiębiorstwo kominiarskie. Musiało im się nieźle powodzić, bo w schedzie po nich został dom duży, dwurodzinny z pięknym kawałkiem ogrodu, ciągnącego się od Wałów po okopisko – tak nazywano cmentarz żydowski. Przylegająca do posiadłości parcela, na której pobudowano piękny gmach sądowy i więzienie, była właśnie przez pradziadków odsprzedana.
A więc prababcię Barnikiel, względnie jej podobiznę, pamiętam z najdawniejszych lat mojego życia. Kiedy bawiłam się w jadalni oczy prababci chodziły za mną wszędzie, tak że byłam bardzo z nią zżyta.
Babcia Ludwika, która jeszcze żyła w okresie mego wczesnego dzieciństwa, była córką prababci. Nie pamiętam jej twarzy również, ale też z fotografii spogląda przystojna, ciemnowłosa kobieta.
To właśnie ten dom w Brodach dziadków Zdanowskich, ciocia Zosia i wuj Tadzio – to czas najbardziej lubiany z okresu dzieciństwa .Mała dziewczynka biegała swobodnie po całym domu, drapała się na strych po wiszących jak drabina schodach i szperała w każdym kącie domu. Ale to było chyba, gdy miałam pięć lub sześć lat – babci już wtedy nie było, tylko wspomnienia..
„ A jak byłaś malutka, biegałaś do ogrodu i powyrywałaś babci sadzonki warzyw!”
„A mówiłaś: nie pójdę do ogrodu ,bo tam przyjdzie babcia albo inne straszydło!”
Babcia Ludwika bardzo kochała swoją wnuczkę i pokazała się małej po śmierci.
Było to w Krakowie. Mieszkaliśmy w pałacu króla Kazimierza Wielkiego na Łobzowie.
Mieścił się tam Korpus Kadetów Nr. I , w którym mój ojciec, wówczas kapitan W. P. , germanista, wykładał germanistykę i łacinę kadetom.
Pamiętam moje łóżeczko - stało koło głębokiej wnęki okiennej, tak że firanka spadała w dół, tuż u nóg łóżka. Jako dziecko nieraz budziłam się w nocy i wydawało mi się, że ciemność kołuje się nade mną i wije się w jakieś skręty; nie lubiłam tych doznań, ale leżałam cicho aż zasypiałam. Raz zbudziłam się, a u nóg łóżka stoi babcia, tak jakby cień, ale rozwiane białe włosy widziałam wyraźnie .Wiem, że po tym, czy w tym czasie mówiono, że babcia Ludwika umarła, został tylko kochany i dobry dziadzio Józef ze swoją wieczną fajeczką i olbrzymim kotem, którego tak ujeżdżała Danusia bez żadnej krzywdy dla siebie, że kocur ów przeszedł w trwałą historię rodzinną, przynajmniej na trzy pokolenia.
Była jeszcze w przeszłości, w której nie biegałam po świecie babcia Władzia, siostra babci Ludwiki. O niej mówiono mało, tajemniczo, była chora na jakąś melancholię i lubiła malować.
To ona wymalowała na zielonej werandzie pięknego łabędzia wśród szuwarów; zawsze go z zainteresowaniem podziwiałam, dopóki w późniejszych czasach odnawiając werandę, usunięto łabędzia.
Ten łabędź był jeszcze, gdy szperałam w długich, czarnych skrzyniach na strychu, wyciągałam jakieś aksamitne suknie o wąskich rękawach, zapinanych na mnóstwo guziczków, jakieś długie koronkowe rękawiczki bez palców.
Widocznie to było w okresie, gdy moje młodsze siostry nie były jeszcze „ na chodzie” . Nie pamiętam ich wokół siebie w czasie tych moich poszukiwań, badań i odkryć. Pamiętam jasny promień słońca, sączący się przez okno strychu i jak w smużkach drgał złoty kurz.
Od najwcześniejszego dzieciństwa lubiłam samotność, wszystkie moje wędrówki najczęściej odbywałam sama, a moje doświadczenia ukrywałam głęboko w sobie. – Ach! Jak lubiłam ten strych i ten ogród.
Były jeszcze dwie piwnice i spiżarka chłodna w korytarzu, ale jakoś nic tam godnego uwagi nie znalazłam, prócz przyjemnego chłodu spiżarki i nieprzyjemnej wilgoci piwnicy.
Z korytarzyka po trzech drewnianych schodach zbiegałam do ogrodu. A więc naprzód
ogród warzywny. Na prawo duży zagon ziemniaków, potem kalarepki; groch i fasola były w innej części. Ścieżka do tak zwanej „drewutni”, wysadzona po obu stronach wysokimi słonecznikami, przecinała zagony warzyw i prowadziła do tylnej bramy posiadłości.
Przed drewutnią pieniek i dziadzio siekierką rąbie małe polanka drzewa, czasem złociste i białe, lśniące krzepniejącym, żółtym, żywicznym sokiem – układa je na zimowy opał. W drewutni jest wygódka; ze względów zasadniczych dwa olbrzymie krzewy liliowego bzu ocieniały to potrzebne, a jednak odległe miejsce.
To wspomnienie z bliższej przeszłości, bo we wspomnieniach dziewczynki to miejsce nie figuruje
Przed domem, od wejścia do kuchni, chodnik i stoliki z kwiatami doniczkowymi, a wprost trochę jakichś kwiatów w trawie i znowu zagon jarzyn i trawa, i szeroka brama prowadząca na Wały z wysokimi drzewami, pełnymi szeleszczącego cienia.
Ścieżka koło drewutni biegnie przez mały sad; pamiętam tę krzywą papierówkę, która miała takie wspaniałe białe jabłka. Były poza tym bardzo wysokie grusze, na które nie umiałam się wdrapać, korony ich były wysoko, a koło muru z białych cegieł odgradzającego ogród od sadu, rosły całe masy krzewów róży jadalnej, z której tak pyszną, tartą różę robiły babcie, a potem ciocie.
Na ten mur to później drapałam się i z zaciekawieniem patrzyłam na podwórze sądu i więzienia. Nie mogłam wiele zobaczyć, bo tam podwórza były podzielone, a wystające zabudowania zasłaniały widok przed ciekawskimi.
Za tym sadkiem był ogrodzony ogród warzywny i tu, za grządkami rosły krzaki porzeczek i agrestu, a za nimi cieniutki lasek śliw, które nigdy za mej pamięci nie miały śliwek.
Co prawda we wczesnym dzieciństwie przyjeżdżałam do dziadków tylko chyba na jakieś ferie, bo mieszkałam w Krakowie, Lwowie i Poznaniu, dopiero moje lata gimnazjalne rozpoczęły się w Brodach, ale o tym kiedy indziej. Dlatego może nie wszystkie pory roku w ogrodzie i sadku utkwiły w mej głowie. W każdym razie, w mym wczesnym dzieciństwie ogrody nie były zaniedbane, widać czyjeś sprawne ręce dbały o całość.
To jeszcze nie był koniec badanego terenu. Ta ścieżka obok drewutni prowadziła przez sad i ponad ogrody do małego domku, który wychodził tylną ścianą na ulicę Okopową, tak ją nazwijmy, bo nie pamiętam jej nazwy. W każdym razie, po drugiej stronie jezdni rozciągała się wielka przestrzeń okopiska. Musiało być okolone murem, ale z niego zostały resztki i poprzewracane kamienie nagrobne. Wysokie drzewa szumiały nad tym tajemniczym dla mnie zakątkiem. Chodziłam tam na zbieranie fiołków, które rosły tam obficie.
W małym domku było malutkie mieszkanie, kuchenka i pokój, które później było podnajmowane. .Domek przechodził w stodołę i maglarnię oraz obórkę. Pamiętam olbrzymi magiel, który stał w tym pomieszczeniu jak jakiś potwór. To było bardzo, bardzo dawno .Dlatego wielkim sentymentem do dziś obdarzam pewien drewniany, dębowy wałek, tak zwany „makohon” do ucierania żółtek, który został zrobiony z jednego wału do magla przez znajomego stolarza, tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej .Z tym wałkiem, jak z relikwią z dzieciństwa, woziłam się po kraju.
Wyjeżdżając do Ameryki, w pakowaniu wszystkiego zapomniałam o moim makohonie, aż przy odwiedzaniu Polski i rodzinki w latach siedemdziesiątych przywiozłam go sobie, budząc podejrzenia władz celnych, dlaczego wiozę stary , zasmolony wałek.
Babcia Sabina to było dużo później. Pamiętam wysoką panią, zawsze bardzo starannie ubraną, gładziutko uczesane szpakowate włosy i niebieskie, stalowe oczy i trochę prostokątny owal bladej twarzy.
Babcia przyjechała z Rosji, zdaje się z Mińska. Była samotna niezamężna; jakie więzy pokrewieństwa łączyły ją z rodziną dziadków – nie wiem. Zapewne - ciocia Zosia, młodsza córka dziadków, niezamężna i kaleka, która uczyła matematyki w starszych klasach szkoły miejskiej, zaprosiła ją do domu.
Babcia prowadziła zarząd domem, do pomocy miała starą Franię o pomarszczonej jak zmarzłe jabłuszko twarzyczce i małych czarnych oczkach. Frania składała się z szerokich tureckich spódnic, kilku kaftaników i chusteczki podwiązanej pod brodą. Frania spała w kuchni i miała dużą, drewnianą skrzynię jako swoją komodę.
W kuchni był wielki piec kuchenny z połączonym paleniskiem pod okapem. Piec tworzył rodzaj zamku, na którego polepach wysypiał się kot; pod piecem było coś w rodzaju pieczary, w której składano drzewo, ale widziałam tam też karaluchy. Z boku piec posiadał rury do pieczenia ciast, a nad wspomnianą pieczarą był piec pikny, w którym pieczono chleby i ciasta drożdżowe. Koło pieca, od strony tych rur - tak to nazywano -, stała blaszana umywalka z miednicą i dzbankiem; wiadra z wodą do picia stały u drzwi, na stołkach .Łazienki żadnej w tym domu nigdy nie było. Kąpiele odbywały się w kuchni w balii lub nasiadówce. Wodę trzeba było nosić z podwórza i pompować ze studni mechanicznej.
Babcia Sabina spała w pokoju koło werandy, a po południu lubiła się położyć na kanapie. Za czasów babci Sabci ogród był pięknie oporządzony, a w domu rozmaitość jarzyn.
To babcia opowiadała o wspaniałych melonach, których było mnóstwo w tej”Rosji”.
Raz w czasie Bożego Narodzenia przyjechali kuzynowie babci- jakiś duży i silny Bobuś czy Boguś. Rano straszny gwałt, bo zginęły Bogusia grube, białe skarpety. Siedziałam jak mysz pod miotłą, bo właśnie wczoraj wycięłam z tych skarpet czapeczki dla lalek.
Jak nastały czasy mamy Loli, babcia zniknęła z naszego domu i nigdy nie interesowałam się tym, jakie były jej losy.
Na froncie domu były klomby, biała róża na rogu domu, a po drugiej stronie domu gospodarowali lokatorzy i nic ciekawego tam nie rosło.
Weranda była dosyć duża, jasnozielona, oszklona, a za brązowym parkanem, okalającym posesję z frontu, stał wysoki i szeroki kasztan, który sypał kwiaty lub kasztany na chodnik, a wieczorem uliczna latarnia przesyłała na werandę zielone światło, gubiące się w ruchomych liściach drzewa.
Później, gdy babci Sabci już nie było, bo zaczęły się rządy Karoliny, czyli mamy Loli, czyli naszej macochy, a trzeciej żony naszego ojca, ogród jakby posmutniał. Nie wiem czego mu brakowało - może pracowitych rąk babci Sabiny, co to była z „Rosji”.
Dziadzio Józef Zdanowski był w młodości bardzo przystojnym młodzieńcem. Jak patrzę na fotografię Józefa i Ludwiki, to tak mi przyjemnie, że to byli moi dziadkowie. Jak współcześnie wyglądają – dziadzio z tą pięknie przyciętą brodą i wąsami, jaka interesująca jest ta Ludwika o poważnym spojrzeniu w sukni w stylu „retro”
Dziadzio pracował w tak zwanej akcyzie, miał też dodatkowo taki sklep z tytoniem – pamiętam z bardzo wczesnego dzieciństwa śmieszny, czerwony pawilonik, niby pagoda, który stał niedaleko dziadków domu, na rogu ulicy. Ale był kompletnie zrujnowany, pusty , z powyłamywanymi półkami i pustym wnętrzem .Być może to tak wyglądało bezpośrednio po pierwszej wojnie, bo potem go rozebrano i już nic nie było na tym rogu ulicy. Być może, że tego sklepiku nawet nie prowadził dziadzio, a wspomniana babcia Władzia, ale już nikt dziś tego nie wyjaśni.
Dziadzio Józef imponował mi cudowną właściwością rozwiązywania z pamięci najzawilszych zadań tekstowych. Dziadzio siedząc w kuchni na łóżku i pykając fajeczkę, w parę minut podawał rozwiązania. Nie byłam nigdy zainteresowana matematyką, miałam tę wiedzę za zło konieczne i podziwiałam też ciocię Zosię, która dla rozrywki rozwiązywała tematy matematyczne i pasjonowała się tą wiedzą .
Dziadzio Józef miał brata Emila, ale nie mówiło się „idziemy do dziadków Emilów na Stare Brody” , ale „idziemy do stryjeńci Michaliny”. Tam była ruchliwa i energiczna babcia Michalina i jak kłoda leżący przez trzydzieści lat dziadzio stryj Emil. Babcia Michalina miała na swoich barkach zarząd całego domu i gospodarstwa. Mieli dwóch synów; pamiętam wuja Kazimierza z wąsikami a la Dahli w niebieskim żakiecie, bardzo wesołego, głośnego i lubiącego pić. Miał sześcioro dzieci – pięciu synów i najstarszą córkę, bladą, anemiczną Muncię.
O cioci Wandzi, która była małą, chudą, zabiedzoną i palącą nałogowo papierosy, mówiło się, że jest leniwa, a ja myślałam, że jest jej chyba bardzo smutno w tych biednych, ciemnych pokojach, które zamieszkiwała z gromadą hulających chłopaków i z tą biedną anemiczną Munią. Wizyty ze Starych Brodach były traktowane jako lekki pogrom, ze względu na chłopaków, którzy w piątkę buszowali, gdzie się dało. Razu jednego, gdy panie domu zajęte rozsadzaniem gości i podawaniem do kolacji zapomniały o czeredzie, zasypali pokoje koło werandy robaczkami z pasty do zębów.
Ale prawdę mówiąc, te wspomnienia są już późniejsze, bo jako mała dziewczynka nie pamiętam tej rodziny.